Obdarte ze skóry niebo
broczy ciemnym olbrotem
wylewa na brudy plaży
tłuste wnętrzności wiatru
zdechłego widoku posokę
rzyga falistym jazgotem
na struchlałą stromość
przesiewając optymizm
na garbatych skałach
biczowane spojrzenie
ślepnie ze zmierzchem
w strugach mglistej
nadziei horyzontu
truchleją niepewne jutra
przelewając czas goryczy
w gejzerach grzmotów
roznoszą wyjące echa
interwały rwanych liści
na porzucone bulwary
ciężkie cielsko czeluści
przebite harpunami gradu
pocięte sztychami błyskawic
łomocze fiszbinami
w labiryncie wręgów
drewnianego mola
głębiny na wysokości
przepadają w złudzeniu
chroboczą kości szkwałów
wibrują w nas morzem
wciąż bliskim na ustach
nagłego pocałunku
guziki jej ubioru wiatr
rozchyla na pokuszenie
szalonej chwili bez jutra
na pokuszenie burzy
wzmagającej w nas
zachwyty nad lękiem
ukrywając pożądanie
niewinnej gwiazdy
na brzegu wrzenia
błękitnego morza
w łupinie serca