Przyniósł ze sobą orkiestrę
na stalowej osi kołowały osy
żółte brązowe szlifierskie tarcze
iskry pożądliwie żądliły powietrze
z noży nożyczek i siekier
poranny koncert ostrzenia
w oczach rosła podwórkowa kolejka
dzieci kamieniały zdumieniem
gdy koła kopytkiem krzesały iskry
trzymanej w rękach stali Solingen
tamten świat długo trwał po wojnie
zanim się rozpadł bezpowrotnie
pod sklepem tysiąca drobiazgów
przepadły wirujące osełki
dzwoniąca wysoko sztabka
domokrążcy bruśnika
teraz za oknem śląski poranek
podwórze pełne warkotu i spalin
nie wpadnie wędrowny skrzypek
z przedwojennej kameralnej
po wojnie za przekonania
nie do grania do celi
z fraka w drelich
potem wygrywał sonaty
w podwórkowym amfiteatrze
zapodział się z mistrzem
od lutowania garnków
nie zawoła świtem węglarz
rolnik sprzedający kartofle
dzieciństwa dagerotyp
zapadł się w dorosłość
ulica wciąż niby ta sama
okaleczałe wspomnienie drzew
odprowadzających do szkoły
tylko dźwięki podwórkowej ferajny
w segregatorze spłowiałych faktur
zostały bezimienne archiwalne
z romantycznej przeszłości
wirtuozów pokwitowanie
zawirowani zmąceni
jak źródło gdy rzucisz
kamień z dnia na dzień
żyjemy prowadzeni
na dziwnie znajomej
smyczy widoków
w odrapanych podwórkach
słychać skrzypka sonatę
sypiące gwiazdy tarcze
w księżycowej pamięci
dziś już wiekowi wygnani
do naszej ziemi obiecanej
trwają opisani węglem