Pierwszy rejs

Sztormowy czas jesiennego, a dokładnie wrześniowego Bałtyku,
nie napawał radością, a raczej rozterką. Tęsknotą za utraconą
podporą, jaką daje poczucie lądu.
Kiedy jednak jesteś zwykłym jungą przygniecionym do pokładu
ciężarem obowiązku, czujesz nagle pokorę, wobec żywiołu,
ukrytego w bezmiarze rozkołysanego widnokręgu. Jesteś od zwykłej,
twardej roboty na pokładzie i jeszcze do tego mdły kambuz.
Większość załogi zaniemogła. Tego się nie zapomina. Wielkie,
wielorybie cielska fal, przelewające Bałtyk od brzegu do brzegu.
Naftowy prymus z odruchem wymiotnym, nieustanny poszum pod
rozbujanym kadłubem baksztagowej marszruty, i marznące na
wietrze marzenie o wolności.
Wysokie tony want, ciemne wtórowanie masztu i jakby uderzanie
w kocioł zaburtowej fali. Pod śmigającą batutą wiatru, ja, morski
żółtodziób, próbowałem odnaleźć uroki żeglowania. Radosną dla
ucha muzykę, ukrytą w orkiestrującym żywiole.
Taki właśnie Bałtyk, pozostał w pamięci. I chociaż bywa błękitnym
lustrem, refleksem słonecznej żeglugi, to tamten słony kolec wciąż
tkwi w żeglarskiej łapie.
Wdziera się nagłą falą w ciszę wieczornych przyzwyczajeń i mimo
odcieni szarości wciąż jednako kokietuje i mami potężną fugą
powrotu.